poniedziałek, 16 marca 2015

#przerwa

niestety muszę odejść. na trochę.

ktoś umarł
a moja przyjaciółka - jedyna ważna dla mnie osoba we wszechświecie potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. jedzenie teraz spada na dalszy plan, tak jak zresztą cała reszta.. nie mam czasu żeby pisać, nie będę miała nawet czasu teraz na kontrolowanie kalorii - chrzanię to wszystko. oczywiście że nie na zawsze, ale na bliżej nieokreślony czas tak. mam w głowie istne zawirowanie.

są w życiu momenty kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego co tutaj jest na prawdę istotne. nie to jak wyglądam, prezentuję ani nawet jak żyję - na prawdę istotne jest to ile się z siebie daje.

kiedyś zamknęłam się w wieży z długim pięknym warkoczem i przekonaniem, że wszystko mi się należy. trwałam tak z roszczeniową postawą, oczekiwałam na moment aż świat da mi to czego oczekuję... po drodze tupiąc nóżkami, wściekając się i niecierpliwiąc. ostatnie dni pokazały mi, że dużo więcej szczęścia i spokoju dają mi chwile, kiedy mniej oczekuję a więcej z siebie światu daję. kiedy pomagam innym i ich wspieram po stracie która przerosła wszystkich. przerosła i mnie..

jak na porządnie pierdolniętą wariatkę przystało - być może odbieram świat trochę na opak.
pisałam wcześniej, że poprzedni rok porządnie mnie skopał. miałam nadzieję na totalny zwrot akcji ze względu na wymianę kalendarza i kiedy już wszystko wydawało się iść dobrym torem (bo psychoterapia, bo nowe leki) - znów kilka traumatycznych wydarzeń których nawet nie próbuję zrozumieć. dwa pogrzeby, niefortunne zbiegi okoliczności i problemy z własnym zdrowiem - witaj wiosno! udźwignięcie tego wszystkiego wydaje się całkowicie nierealne a jednak...
to właśnie TERAZ
kiedy jest cicho i czuć tylko zapach smutku
właśnie teraz na prawdę czuję, że będzie dobrze. bo w głębi duszy wiem, że ile strasznych rzeczy bym nie zobaczyła - one nie są bezcelowe. nie, one są po to bym się czegoś nauczyła, bym stała się lepsza, mogła spojrzeć na świat z nowej perspektywy...

życie jest takie kruche i tak mi wstyd że o tym zapomniałam
obiecuję korzystać z jego dobrodziejstw najbardziej jak mogę, dopóki mogę.. obiecałam już kiedyś pewnej wspaniałej dziewczynie której już nikt nigdy nie ujrzy, że będę o siebie walczyć. tyle razy próbowałam ale nigdy tak na prawdę, szczerze nie chciałam sobie pomóc. nigdy tak bardzo jak teraz.



dlatego - żegnam Was,
potrzebuję trochę czasu dla najbliższych i samej ze sobą również
jeszcze wrócę do pisania, jeszcze wrócę do odchudzania. na razie zbyt dużo żałoby w sercu aby pisać o budyniach z tofu.

trzymajcie się kruszynki.
pewnego dnia wrócę by doprowadzić swoją historię tutaj do końca.
każdego dnia będę czerpała z życia jak najwięcej i starała się żyć w zgodzie ze sobą. każdego dnia będę uważała aby jeść wyłącznie zdrowe pożywienie, każdego dnia będę starała się zadbać o siebie najlepiej jak potrafię. ale nie znajdę w tym wszystkim sił na pisanie. jeszcze nie. wracam niedługo... :)

poniedziałek, 2 marca 2015

#005

49,5 kg.
miło w końcu zobaczyć czwórkę z przodu!

Nie chudnę tak szybko jak bym chciała, ale jednak małymi kroczkami do przodu - to też dobrze! W moim życiu domowym wciąż wybuchają bomby, rodzice nie mogli już znieść mojego nicnierobienia i siedzenia smutnej w domu na przemian z atakami złości i krzykiem, więc zostałam postawiona przed wyborem: albo wracasz na leczenie, albo sądownie kierujemy Cię do szpitala. Mam mamę psychoterapeutkę, więc wiem, że to drugie nie byłoby dla niej specjalnym problemem. Poddałam się, trochę żeby uspokoić rodziców trochę z ciekawości gdzie mnie to tym razem zaprowadzi... W końcu podejmowałam próby leczenia setki razy.
Pan Doktor wypisał mi ketrel, po którym co prawda możliwe jest tycie więc muszę zacząć bardziej monitorować to co jem i przede wszystkim zacząć się ruszać. Kupiłam buty do biegania, mam pieniądze na karnet na jogę tylko wciąż ciężko mi się przełamać aby ruszyć się z domu. Mam wrażenie że słyszę cudze, niepochlebne myśli w moją stronę, przerażają mnie ludzie, przeraża mnie tłum... Wciąż się czuję jak ohydny grubasek z nieudolnie rozjaśnionymi włosami. Na szczęście w środę już fryzjer, może potem poczuję się silniejsza, może leki zaczną mi pomagać...
Pomagać - tak na prawdę to są leki stabilizujące, a więc tak jak spłycają mój smutek tak samo spłycać będą radość z pierwszych promieni słońca. Trochę mnie to wszystko smuci, wizja życia na lekach i kolejnej długoletniej terapii ale zostałam postawiona pod ścianą. Muszę zaufać tym psycholekarzom. Na terapię też się zapisuję.
(nie leczę się ed, a z choroby afektywnej dwubiegunowej i osobowości borderline)

Jakie dalsze plany jedzeniowe? Trochę się ustabilizować bo ostatnio jem albo w ogóle albo zupełnie normalnie. Mam dni kiedy po prostu nic mi nie przejdzie przez gardło - ze stresu, ze smutku, z egzystencjalnego bólu, sama nie wiem... Postaram się z tym jakoś walczyć bo mam wrażenie że znacznie osłabiłam ostatnimi huśtawkami swój metabolizm.

Poza tym odrzuciłam już dawno z diety mięso i ryby a teraz staram się ograniczać nabiał. Moim zdaniem im mniej produktów pochodzenia zwierzęcego tym lepiej, w przyszłości marzy mi się wyłącznie roślinne odżywianie. Wolę mieć manię na punkcie zdrowotności pożywienia niż jego kaloryczności, tak się żyje troche łatwiej!



A więc. Wracam.
Muszę notować sobie co nieco aby wiedzieć co mówić psychiatrze, bo pamięć już nie taka jak za młodu., muszę też pilnować bardziej jedzenia aby przypadkiem nie przytyć w połączeniu z lekami. 
Muszę się w końcu wybudzić z tego zimowego snu...
i zacząć żyć.

wtorek, 3 lutego 2015

#004

waga pierwszego lutego 50,5kg.
wymiary się prawie nie zmieniły w porównaniu z grudniowymi (w styczniu bałam się mierzyć). -3 w tyłku, -1 w udzie... zaktualizowałam już zakładkę.
prawie nic nie jem, nie liczę kalorii bo to bez sensu - spożywam głównie owocowo-warzywne smoothie na wodzie/herbacie, imbirze lub ewentualnie mleku sojowym oraz raz na jakiś czas wezmę gryza czegoś "stałego" - wafla ryżowego, własnorobnego ciasteczka
jem tyle tabletek, że nie pamiętam nawet o tym, żeby jeść.
ledwo pamiętam, żeby oddychać.
zapominam, żeby tutaj wpadać.
w zasadzie nie nadaje się do niczego.


odezwę się, jak coś się odmieni.

ps dalej dużo gotuję, siedzę w kuchni, staram się słać wszystkim wokół dużo pozytywnej energii i mimo braku sił na cokolwiek nie czuję się tragicznie. wiem, że mi to przejdzie, że to tylko taki okres. gotowanie chyba przynosi mi najwięcej pasji, zwłaszcza że gotuję typowo roślinnie - poza nasionami jedynie owoce i warzywa. jutro robię własne tofu.
przepraszam, że nie mam sił teraz czytać o waszych wzlotach i upadkach.
czasem pewnie wpadnę, czasem was zawiodę ale cały czas po cichu będę mentalnie z Wami. czekam na wiosnę. wiosną często się budzę do życia. :)

(wiosną też idę do nowego terapeuty i psychiatry, bo rodzice nalegają abym zajęła się rentą, która podobno mi przysługuje.. troche głupie uczucie, no ale.)

czwartek, 29 stycznia 2015

#003

Być może jednak bardziej nowy początek niż koniec, aczkolwiek...
Skupianie się całkowicie na jedzeniu nie sprzyja mojej diecie. Ciągle siebie dokładnie obserwuję, jak reaguję, kiedy mam ochotę sięgać po jedzenia bardziej i kiedy bardziej się przejmuję czymś "nadprogramowym" - pisanie tutaj, wchodzenie na bloggera częściej niż raz na pare dni zdecydowanie mi nie służy.

Jak już miliardy razy wspominałam, wpadłam w bezkresną dziurę zwaną depresją i nie wiem kiedy się z niej otrząsnę - wiem, że w końcu na pewno bo taka już moja natura. Zmuszam się do życia, chociaż po cichutku marzę o zniknięciu z powierzchni tej planety. Wieki temu ostatnio wyszłam z domu dalej niż do domu mojej przyjaciółki i czuje się lekko zdziczała, ale wciąż siebie przekonuję że to wszystko po prostu przeminie. Jak wszystko we wszechświecie tak i ten okres nie jest na stałe.

Z dietetycznych nowości
ukochałam sobie picie owocowo-warzywnych smoothie, zwłaszcza na śniadania chociaż potrafię na nich przeżyć całe dnie i nie czuć się źle czy słabo, wręcz przeciwnie - nie odczuwam głodu i jestem pełna energii. Dziś np. do blendera na śniadanie włożyłam pół korzenia pietruszki, marchewkę, solidną garść rukoli, 1/4 avocado, dwa banany, gruszkę i grejpfruta i oblałam to nieco wodą - wyszło ponad dwa litry pożywnego, sycącego napoju który spokojnie starczy mi do obiadu (na który będzie kolejna porcja smoothie...)

A przed obiadem zrobię rzecz za którą się zabieram od miesięcy - jadę na zakupy! A konkretnie, kupić sobie jakieś dobre legginsy do jogi, na którą się zapiszę już w poniedziałek. Trochę się stresuję, bo będą tam ludzie, których od miesięcy staram się unikać, ale wierzę że w "centrum jogi i samorealizacji" znajdę na tyle ciepłych ludzi, że sama będę chciała wychodzić na te zajęcia.

Ponadto - przestałam jeść mięso, całkowicie. Robiłam ostatnio tyle wege posiłków że mój żołądek najzwyczajniej odzwyczaił się od trawienia mięsa i każdy kęs wędliny czy czegokolwiek kończy się u mnie ogromnym bólem brzucha. Zresztą i tak przeszła mi ochota :) Pozostało mi tylko weliminować ryby z jadłospisu aby nazywać się dumną wegetarianką, ale to może być dla mnie nieco trudniejsze. We wtorek idę na sushi z rodziną i mam nadzieję że to będzie ten ostatni raz mój z mięsem, aczkolwiek każdy człowiek się potyka, popełnia błędy i liczę się z tym, że moja droga do zostania całkowitą wegetarianką (a potem weganką) będzie drogą długą i na pewno nie uda mi się odstawić wszystkiego z dnia na dzień.

Wyeliminowałam też z diety nabiał, a głównie mleko którego pochłaniałam dużo wraz z porannymi kawami. Samodzielnie wykonuję mleka roślinne, poniżej macie przykład sojowego (z pozostałej po odsączeniu mleka okary sojowej zrobiłam pyszne ciasteczka z dodatkiem płatków owsianych i bakalii)

odzwyczajam się od słodkich jogurtów - myślałam, że to niemożliwe dopóki nie zaczęłam blendować bananów tudzież innych słodkich owoców (mango, kaki, maliny itp) z roślinnymi mlekami - takie desery są stokroć zdrowsze i smaczniejsze od tradycyjnych jogurtów, a na dodatek zazwyczaj nie ma potrzeby nawet ich dosładzać - jeśli już to robię, to wyłącznie ksylitolem.
A mlek roślinnych jest tyle do wyboru, że aż nie wiem za które się następne brać - czy to z sezamu, czy z płatków owsianych, orzechów, migdałów...

Kolejnym odkryciem którym chciałam się z wami podzielić są warzywne makarony - świetna opcja dla zrobienia porządnego posiłku dla osób, które boją się kalorii ;) Gdzieś miałam przepis na świetne spaghetti ale nie mogę go znaleźć więc w skrócie zdradzę wam o co chodzi - otóż o to, żeby taką np. obraną cukinię czy marchewkę zwykłą obieraczką z ząbkami (bądź szatkownicą do warzyw) oskrobać warzywa na plastry, które potem można podgrzać chwilę na parze i mamy pyszny, delikatnie miękki, warzywny i niskokaloryczny makaron do którego można dodać według upodobań sos, inne warzywa czy kurczaka. :)

Tak więc jak widzicie, u mnie jest całkiem dobrze. Po południu znajdę nieco czasu aby Was poodwiedzać. Na razie nie będę tutaj częstym gościem - muszę jakoś przeczekać ten ciemniejszy okres w moim życiu i pilnować żeby nie zacząć się głodzić... Kalendarzyk na bierząco aktualizuję i faktycznie, jem zazwyczaj mniej niż te 800 kcal, ale nie wliczam do bilansów alkoholi które często na pewno bardzo mi te kalorie podbijają ;)
Nie wiem jak z wagą, ale odżywiam się coraz zdrowiej i to mnie cieszy. Wręcz stanie przed garami stało się moją małą pasją i chciałabym, aby tak pozostało. Niech chudnięcie będzie jedynie wynikiem ubocznym zdrowego odżywiania i ruchu..



Z początkiem stycznia jednak zważę się i zmierzę, chociaż na samą myśl paraliżuje strach.
A jak u Was? Uśmiechacie się? Pilnujecie, by poza tym by jeść mało jeść też choć trochę odżywczo? Główki do góry kruszynki, nie wiem jak u Was ale we Wrocławiu są już pierwsze namiastki wiosennej pogody, słońca, które tak bardzo motywuje do robienia czegoś ze sobą.
Trzymajcie więc główki wysoko i dbajcie o siebie, o każdy dzień, o to by siebie nie zawieźć. O to, by do lata wyglądać (i czuć się!) wspaniale. :)

wtorek, 20 stycznia 2015

koniec? albo nowy początek...

spierdoliłam.
tak bardzo chciałam oddzielić swoje demony od kwestii jedzenia, zapomniałam, że tak nie potrafię. że moje zaburzenia odżywiania to tylko jedna mała część dużo większej choroby, na którą nawet lekarze nie są w stanie mi bardziej pomóc. 
depresję zaczęłam zajadać xanaxem i popijać sporą ilością czerwonego wina.. chyba mogę wam dzisiaj szczerze powiedzieć - mam spory problem z narkotykami (który nota bene zaczął się od środków hamujących głód - pamiętajcie na zawsze, że to głupi pomysł..). zdaję sobie sprawę z powagi tego problemu, ale wiem też że on nasila się tylko wtedy gdy jestem w depresji. problemem numer jeden jest moja chemiczna nierównowaga w mózgu, tzw zaburzenie afektywne dwubiegunowe przez które naprzemiennie latam cała w skowronkach i płaczę w poduszke miesiącami. żeby było śmieszniej - to właśnie kiedy czuję się lepiej jestem dla siebie bardziej niebezpieczna. gdy mi smutno upijam się winem w zaciszu własnego pokoju, gdy zaczyna się mój "euforyczny" okres nadmiar energii wciąż każe mi coś robić, kleję się do ludzi, budzę w obcych mieszkaniach, nie mogę spać, chodzę drażliwa i robię masę rzeczy za które potem się wstydzę. zaczynam też wiele konstruktywnych działań, które niestety kończę wraz z przyjściem epizodu depresyjnego.
 teraz jest zdecydowanie ten drugi okres.. od miesięcy niemal nie wynurzam się z domu, nie rozmawiam z ludźmi i nie czuję tego totalnej potrzeby. może nawet moi znajomi mi szkodzą.. kiedy zakładałam tego bloga myślałąm że jest ze mną okej, mimo że stało się wtedy dla mnie coś strasznego. przekłamywałam się, chciałam na siłe udać że problem nie istnieje, założyłam bloga, chciałam skupić się na odchudzaniu i przestać myśleć o rozsypującym się życiu. mam wrażenie, że depresja dopadła mnie z delikatnym opóźnieniem, teraz...

jem tyle leków uspakajających że nie jestem w stanie zapamiętać niczego - włącznie z tym ile i czego jem, a kaloryczny bilans doprawiam alkoholem i słodyczami po wypalonych blantach. potem mam wyrzuty sumienia i nie jem prawie nic przez jeden-dwa dni..
kiedy o tym czytam to wiem, że zdecydowanie nie powinnam tutaj o tym pisać. jest tutaj tyle młodszych ode mnie dziewczyn, które chciałam wspierać, ale jedyne co mogę to... być przestrogą.jestem zepsuta do szpiku kości i już nawet psychiatrzy tylko kiwają głową z politowaniem wypisując mi skierowanie na półroczny pobyt na oddziale psychiatrycznym w krakowie, na który nigdy się nie dostanę.

 nie pasuję do was. daleko mi do roli perfekcjonistki, jestem typem dziewczyny która ma wielkie ambicje i potrafi wiele rzeczy sobie wymarzyć, rozpocząć ale tylko po to by potem totalnie irracjonalnie, na złość samej sobie wszytko to konsekwentnie niszczyć. taka jestem.

obiecywałam że nie będę wymiotować,
kłamałam.
prawie rok wytrzymałam bez wkładania palców w gardło i myślałam, że to coś
a jednak zupełnie nic.

zacznę się odchudzać na własną rękę.
na razie stąd odchodze, bo czuję że tutaj nie pasuję. tak jak zresztą wszędzie.



nie wiem czy tutaj wrócę. możliwe że tak. jeśli wierzyć mojej diagnozie, pewnego dnia wyjdzie słońce a ja będę miała jeszcze więcej zapału niż kiedykolwiek. póki co za bardzo się staczam ku samozniszczeniu i nie chcę promować tego stylu życia na swoim blogu. czuję się odpowiedzialna za każde słowa, które tutaj piszę i zdaję sobie sprawę, że czytają mój blog na prawdę młode dziewczyny. nie chcę aby patrzyły na świat moimi oczami, bo podobno można inaczej. podobno można lepiej.

Trzymajcie się. Nie martwcie się o mnie, Może czeka mnie kolejna wizyta w klinice, może nic mnie nie czeka poza rozrywającą serce pustką. Ale kiedyś się z tego otrząsnę i wtedy będziecie o tym wiedzieć.

środa, 7 stycznia 2015

#002

Często męczą mnie koszmary i to takie z prawdziwego zdarzenia po których nie mogę się wybudzić jeszcze długo po wyjściu z łóżka... Dlatego zdziwiłam się kiedy dziś miałam sen jednakowo długi, realistyczny i szczegółowy a nie był wcale straszny. Nie typowo straszny...

Byłam w tym śnie matką uroczego chłopca! O zgrozo z facetem w którym lata temu byłam autentycznie zakochana, na którego punkcie totalnie oszalałam. Poznałam go jak miałam 16 lat a on 21. Było między nami coś magicznego, co ciągnęło się latami. Myślałam, że z nim zamieszkam, ale on zamiast tego - zostawił mnie samą, zaledwie osiemnastoletnią, nocą w centrum Glasgow, bez pieniędzy na powrót do Polski (a nawet jeśli bym je miała to najbliższy samolot był za trzy dni) i z rozsypanym sercem. Pamiętam jak spanikowana dzwoniłam do mojej M, a ona jakimś ekspresowym przelewem przelała mi pieniądze i z trudem o trzeciej nad ranem znalazłam pokój w tanim hostelu na piętnastym piętrze. Pamiętam jak siedziałam na parapecie patrząc w dół. Ten piękny widok i nie dającą spokoju myśl: czy jeśli skoczę to wpadnę w większą przepaść niż ta, którą mam w sercu?
Wtedy powiedziałam sobie - nigdy więcej jego w moim życiu - i chociaż to było kłamstwo, bo jeszcze wielokrotnie do siebie wracaliśmy i odchodziliśmy z trzaskiem to już dawno o nim nie myślałam. I na prawdę dziwnie mi z tym, że przez całą dzisiejszą noc byłam z nim... Czułam przez sen jego dotyk i poczucie bezpieczeństwa. Byłam matką naszego wspólnego dziecka i chociaż byłam w tym fatalna, a on taki oddany to był to przyjemny sen, choć nadal przerażająco szczegółowy i realistyczny. Zdarzyło mi się nawet nad ranem przebudzić, a gdy wróciłam do łóżka - sen trwał dalej, jakby przejście po schodach do łazienki i powrót do pokoju było jedynie przerwą na reklamy. Nie rozumiem co on robił w mojej podświadomości? Dlaczego on? O co tu chodzi? I zaczynam się mimowolnie zastanawiać co u niego. Jak jego zdrowie, bo ciężko chorował. I o co tak na prawdę wtedy nam chodziło.
Już tak długo wytrzymałam nie zastanawiając się nad tym.
Chyba jednak wolę zapominać swoje sny. Prawię do niego dziś napisałam ale to na prawdę nie jest warte czegokolwiek. Wiem o tym.


Ale mimo wszystko czuję się dobrze - przynajmniej robię wszystko by tak się czuć. Skupiam się na pozytywach. Ładną zimę mamy w tym roku, trochę śniegu a trochę słońca. Uwielbiam wrocławski klimat, kiedyś gdy mieszkałam nad morzem było zupełnie inaczej. 
Rozjaśniam włosy z ciemnego brązu, pragnę wrócić do swojego naturalnego złotego blondu i chociaż kolory które aktualnie mam na głowie są zabawnie pomarańczowo-blondo-brązowe to mam po cichu nadzieję, że wytrwam, że będę na tyle cierpliwa że w końcu dojdę do swojego naturalnego koloru i nie będę musiała już nigdy więcej ich farbować.

Co do diety - zauważyłam że mam tendencje do zawyżania kaloryczności. Dlatego na początku pierwszy dzień zaznaczyłam na zielono a dopiero następnego dnia kiedy dokładnie przeliczyłam okazało się że zjadłam mniej niż siedemset kalorii... A więc za mało. Wczoraj już było 1300. A dziś?

bilans:
- 3 kanapki z wafli ryżowych, jedna z humusem i dwie z twarogiem i wędzonym łososiem (300)
- 1 kanapka z waflem, twarogiem, rukolą i szynką + 2 mandarynki (140)
- pieczone warzywa - brokuł, pieczarki, cukinia, bakłażan, ziemniak, cieciorka i tofu (357)
- pół granata, jogurt i 2 mandarynki (294)
= 1091 kcal

Na dniach oczekujcie przepisu na pyszny pudding czekoladowy z dużą zawartością białka, który spokojnie można zjeść nawet na kolację. Być może nie każdemu podejdzie ze względu na kaloryczność, ale myślę że kiedy ktoś je trochę więcej, w okolicach tego tysiąca to może sobie czasem pozwolić na taką małą, zdrową a także sycącą słodycz!

poniedziałek, 5 stycznia 2015

#001

Sylwester mi się wydłużył... Inaczej chyba nie wytłumaczę tego dlaczego wracam dopiero piątego stycznia. Dużo by tu mówić, ale jak można się domyślić po tygodniu zabawy jestem dość zmęczona.

Zaczął się Nowy Rok. O poprzednim już wiele pisałam i nie chcę póki co do niego wracać. Jakie mam obecnie plany? Chcę się obudzić. Rozkwitnąć. Rozwinąć. Nauczyć się lepiej rozumieć świat zamiast wciąż go krytykować. Tak, marzy mi się te piękne słowo - akceptacja. Coś czego próbowałam się nauczyć na latach psychoterapii niestety bezskutecznie. A zaraz obok akceptacji - wiara, przede wszystkim wiara we własne siły. Czasem można wiele osiągnąć ale jednocześnie przez niezależne od nas sytuacje stracić jeszcze więcej i poważnie zwątpić w to, że się na cokolwiek zasługuje. Człowiek się chowa i wycofuje spędzając życie na biernej obserwacji innych, boi się próbować robić czegoś ze swoim życiem z obawy przed kolejną porażką. Ucieka w alkohol, w narkotyki by przyćmić strach.
Zanna pragnie w tym roku przestać się bać, zaakceptować swoje życie takim jakim jest i wyciągnąć z niego tyle ile tylko się da. 
Nie będę wymieniać tutaj w punktach wszystkiego co chcę zrobić w tym roku, bo jest tego bardzo dużo i zdaję sobie sprawę, że łapanie się wszystkiego na raz, "od dzisiaj" to głupota. Stopniowo zacznę się przełamywać, będę nieustannie nad sobą pracować i wciąż sobie powtarzać - "kochana, wierzę w Ciebie. poradzisz sobie." Koniec wyzywania się od szmat i koniec ze wszelkimi przykrymi epitetami. Zasługuję na coś dobrego. Wiem o tym. Wszystkie zasługujemy na szacunek - tak samo ze strony innych jak i z własnej strony. Szanujmy się. Mówmy o sobie dobrze. Motywujmy się zamiast bezustannie karcić i o wszystko obwiniać. Traktujmy siebie dobrze a świat też potraktuje nas lepiej, naprawdę! 



apropo - waga 1go stycznia pokazała 52,5 kg czyli półtora kilo więcej niż miesiąc temu.
nie jestem z tego zadowolona, nawet się na sobie nieco zawiodłam ale wiedziałam że może tak być.. Ostatnio bardzo dużo gotowałam i jeszcze więcej jadłam. Co prawda bardzo zdrowo i tego dalej chcę się trzymać (jestem w sumie nawet dumna, że nauczyłam się jeść w może nie stu ale w 99% zdrowo!), ale niestety aby faktycznie schudnąć tak jak bym chciała muszę bardziej zwracać uwagę nie tylko na jakość ale też na ilość... Dlatego wracam do liczenia kalorii.
Założyłam Dzienniczek, w którym będę spisywać codziennie bilanse - mam ostatnio dużo pracy i nauki, więc możliwe, że tutaj będę pisać trochę rzadziej a jednak potrzebuję mieć kontrolę nad każdym kolejnym dniem. Będę zaznaczać dni w kalendarzu kolorami tak jak wiele z Was robi. Muszę mieć pogląd na ogólną sytuację...

Jestem zmobilizowana bardziej niż kilka miesięcy temu gdy założyłam tego bloga. Dużo bardziej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam czego do końca chcę, wtedy przyszłam tutaj głównie po to by się podzielić tym co przeszłam i jak "wygrałam" z ED. Chciałam wesprzeć inne dziewczyny w walce z bulimią, dodać im nadziei że może być jeszcze normalniej, ale nie byłam pewna czy poradzę sobie z powrotem do diety z prawdziwego zdarzenia i faktycznie dam radę schudnąć tak jak bym chciała. Teraz wiem, że nie tylko chcę ale też tego potrzebuję. Wiem, że jestem na to gotowa, nie boję się już nawrotów bulimii, chcę myśleć że sobie poradzę a nie wciąż się czegoś bać i przez ten lęk rezygnować z marzeń. Dlatego obiecuję wam - poradzę sobie.
Będę ważyć 45 kilogramów do wakacji.

co do diety - zawarłam w kilku punktach wszystko czego chcę się trzymać w górnej zakładce. 
będę się z wami dzielić co jakiś czas bilansami a także przepisami na dobre niskokaloryczne dania. (a teraz lecę upiec pasztet sojowy)
Trzymajcie się kruszyny. Wieczorem Was poodwiedzam. <3